Wędówka bez celu – recenzja filmu Song to Song
Mimo słabości do filmowych historii z rockowym wątkiem w tle, Song to Song nie przypadł mi do gustu. Wyżyny przeintelektualizowania i banału, których sięga ostatni film Terrence'a Malicka są trudne do zniesienia i nawet nie pomaga fakt, że pojawia się w nim Patti Smith i Iggy Pop.
Młodzieńczy niepokój i rock and roll – kiedyś na blogu pisałam o moim upodobaniu do tych popkulturowych motywów, i to na tyle dużym, że filmom zawierającym te wątki wybaczałam wiele niedociągnięć. Song to Song jednak nie wiele mogę wybaczyć – jest to film płytki, dość mocno oderwany od rzeczywistości, pozbawiony napięcia i mimo pewnych jego aspiracji do bycia także czymś na kształt dokumentu muzycznego, obecność wątków muzycznych niewiele zmienia jego wymowę.
Song to Song opowiada o miłosnym trójkącie: próbującej zaistnieć w świecie muzycznym Faye Rooney Mara), BV (Ryan Gossling) również usiłującego zrobić karierę muzyczną oraz znanego producenta muzycznego Cooka (Michael Fassbender). Bohaterowie wchodzą w związki z różnymi osobami i starają się znaleźć spełnienie w coraz to nowych fascynacjach i muzyce. Tłem dla wszystkich zdarzeń jest scena muzyczna Austin w Teksasie – miejsca festiwali muzycznych i znanych wytwórni. Film Malicka nie przedstawia linearnej, chronologicznie uporządkowanej historii – bohaterowie żyją "tocząc się i upadając, piosenka za piosenką, pocałunek za pocałunkiem", więc widz obserwuje różne chwile z życiorysów bohaterów, momenty, które mają stworzyć ich "impresjonistyczne" portrety. Jednak za ważkimi pytaniami dotyczącymi tożsamości czy sztuki, które stawiają bohaterowie w swoich monologach wewnętrznych, kryje się banał i płytkość godna wszelkich coelhizmów.
W Song to Song brakuje głównego tematu – co prawda porusza wiele wątków, ale żadnemu nie poświęca wystarczającej uwagi i nie mówi wiele o miłości, sztuce, marzeniach czy kryzysach po oczywistymi stwierdzeniami. Na początku próbowałam bronić Song to Song, bo miotanie się bohaterów i ich permanentny stan nieszczęścia można by przypisać ulotnemu uczuciu trudnej do określenia bolesnej tęsknoty – nie wiadomo za kim czy za czym – charakterystycznemu dla ludzi wrażliwych i zagubionych, którymi są bohaterowie filmu. Próbowałam też docenić próby przekształcania pojedynczych monologów wewnętrznych w jeden wspólny głos, płynnego przechodzenia od świata wewnętrznego jednej postaci do kolejnej. Mimo tych prób obrony filmu przed własną krytyką, ostatecznie całość jest dla mnie zbyt chaotyczna.
Tym, co ratuje film Malicka jest świetna oprawa zdjęciowa i muzyczna. Nie każdemu widzowi odpowiada "rozkołysana" kamera, jednak mnie ten zabieg odpowiada i w tym przypadku to jeden z niewielu elementów tworzących klimat filmu. Plusem jest także muzyka, która nadaje także nadaje mu nieco nastroju i dynamiki. Tak jak wspomniałam Song to Song ma też w sobie coś z dokumentu muzycznego – pojawiają się w nim znani muzycy tacy jak wspomniany Iggy Pop czy Patti Smith, ale także John Lydon, Lykke Li czy niektórzy członkowie zespołu Red Hot Chilli Peppers, więc fani tych artystów z pewnością mogą być zainteresowani zapoznaniem się z filmem Malicka.
Song to Song to przede wszystkim przegląd pięknych przestrzeni, po których snują się piękni bohaterowie zagubieni w mnogości dostępnych bodźców. W ulotności przedstawionych wrażeń można dostrzec pewne piękno, jednak zazwyczaj jest ono powierzchowne i nie prowadzi nigdzie indziej niż do kolejnej niewiele znaczącej piosenki czy pocałunku. Song to Song jest wędrówką bez celu – to stwierdzenie w świecie przedstawionym Malicka mogłoby być złotą myślą, ale w tej recenzji jest tylko smutną konstatacją.
Młodzieńczy niepokój i rock and roll – kiedyś na blogu pisałam o moim upodobaniu do tych popkulturowych motywów, i to na tyle dużym, że filmom zawierającym te wątki wybaczałam wiele niedociągnięć. Song to Song jednak nie wiele mogę wybaczyć – jest to film płytki, dość mocno oderwany od rzeczywistości, pozbawiony napięcia i mimo pewnych jego aspiracji do bycia także czymś na kształt dokumentu muzycznego, obecność wątków muzycznych niewiele zmienia jego wymowę.
Song to Song opowiada o miłosnym trójkącie: próbującej zaistnieć w świecie muzycznym Faye Rooney Mara), BV (Ryan Gossling) również usiłującego zrobić karierę muzyczną oraz znanego producenta muzycznego Cooka (Michael Fassbender). Bohaterowie wchodzą w związki z różnymi osobami i starają się znaleźć spełnienie w coraz to nowych fascynacjach i muzyce. Tłem dla wszystkich zdarzeń jest scena muzyczna Austin w Teksasie – miejsca festiwali muzycznych i znanych wytwórni. Film Malicka nie przedstawia linearnej, chronologicznie uporządkowanej historii – bohaterowie żyją "tocząc się i upadając, piosenka za piosenką, pocałunek za pocałunkiem", więc widz obserwuje różne chwile z życiorysów bohaterów, momenty, które mają stworzyć ich "impresjonistyczne" portrety. Jednak za ważkimi pytaniami dotyczącymi tożsamości czy sztuki, które stawiają bohaterowie w swoich monologach wewnętrznych, kryje się banał i płytkość godna wszelkich coelhizmów.
W Song to Song brakuje głównego tematu – co prawda porusza wiele wątków, ale żadnemu nie poświęca wystarczającej uwagi i nie mówi wiele o miłości, sztuce, marzeniach czy kryzysach po oczywistymi stwierdzeniami. Na początku próbowałam bronić Song to Song, bo miotanie się bohaterów i ich permanentny stan nieszczęścia można by przypisać ulotnemu uczuciu trudnej do określenia bolesnej tęsknoty – nie wiadomo za kim czy za czym – charakterystycznemu dla ludzi wrażliwych i zagubionych, którymi są bohaterowie filmu. Próbowałam też docenić próby przekształcania pojedynczych monologów wewnętrznych w jeden wspólny głos, płynnego przechodzenia od świata wewnętrznego jednej postaci do kolejnej. Mimo tych prób obrony filmu przed własną krytyką, ostatecznie całość jest dla mnie zbyt chaotyczna.
Tym, co ratuje film Malicka jest świetna oprawa zdjęciowa i muzyczna. Nie każdemu widzowi odpowiada "rozkołysana" kamera, jednak mnie ten zabieg odpowiada i w tym przypadku to jeden z niewielu elementów tworzących klimat filmu. Plusem jest także muzyka, która nadaje także nadaje mu nieco nastroju i dynamiki. Tak jak wspomniałam Song to Song ma też w sobie coś z dokumentu muzycznego – pojawiają się w nim znani muzycy tacy jak wspomniany Iggy Pop czy Patti Smith, ale także John Lydon, Lykke Li czy niektórzy członkowie zespołu Red Hot Chilli Peppers, więc fani tych artystów z pewnością mogą być zainteresowani zapoznaniem się z filmem Malicka.
Song to Song to przede wszystkim przegląd pięknych przestrzeni, po których snują się piękni bohaterowie zagubieni w mnogości dostępnych bodźców. W ulotności przedstawionych wrażeń można dostrzec pewne piękno, jednak zazwyczaj jest ono powierzchowne i nie prowadzi nigdzie indziej niż do kolejnej niewiele znaczącej piosenki czy pocałunku. Song to Song jest wędrówką bez celu – to stwierdzenie w świecie przedstawionym Malicka mogłoby być złotą myślą, ale w tej recenzji jest tylko smutną konstatacją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz