Złudne piękno pierwszego wrażenia – recenzja filmu Atomic Blonde
Byłam zachwycona zwiastunami Atomic Blonde, które zapowiadały wybuchową mieszankę filmu szpiegowskiego i kina akcji z kobiecą wersją Jamesa Bonda w roli głównej. Zdjęcia osnute neonową poświatą, dynamiczne, ale realistyczne sceny walki, a nawet piosenka Blue Monday jako jeden z głównych motywów muzycznych... Była to jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie tegorocznych premier. Myślałam – co tu może się nie udać? O naiwności! A nie udało się to, co najważniejsze.
W skrócie o fabule: tytułowa atomowa blondynka to Lorraine (piękna Charlize Theron), tajna agentka brytyjskiego wywiadu w czasach zimnej wojny, która otrzymuje zadanie odnalezienia zaginionej listy podwójnych szpiegów. W tym celu wyrusza do Berlina, aby zbadać śmierć jednego z agentów. Oczywiście sprawa okazuje się bardziej złożona i bohaterka zaczyna działać na własną rękę.
Co się nie udało w Atomic Blonde? Przede wszystkim tytułowa bohaterka, która powinna podźwignąć całą historię i swoim charakterem przywiązać widza do ekranu, a jednak to się jej nie udało. Na pierwszy rzut oka Lorraine emanuje charyzmą, ale po dłuższej chwili obserwowania jej, dostrzega się, że za jej nonszalanckim wizerunkiem nic się nie kryje. Poza kilkoma faktami i cechami o Lorraine niewiele wiadomo. Sprawia wrażenie błyskotliwej i pewnej siebie, dobrze się bije, niewiele mówi, ładnie się ubiera, nie stroni od alkoholu, dużo pali, dobrze zna język rosyjski, jest biseksualna. Niby nie jest to bardzo mało informacji, ale ostatecznie te cechy nie tworzą spójnego portretu, a po prostu wyliczankę ciekawostek o bohaterce i jest to nieco niesatysfakcjonujące nawet jak dla filmu akcji.
Właśnie, historia. Sporo słabości ma także scenariusz – mimo wielu zwrotów akcji nie robią one wrażenia, bo brakuje napięcia i wspominanego zaangażowania w losy głównej postaci. Za to mocną stroną filmu jest strona wizualna – zdjęcia skąpane w neonowym świetle i dynamiczny montaż. Największe wrażenie robi dość długa sekwencja bijatyki nakręcona jednym długim ujęciem. Atomic Blonde z pewnością mogę polecić osobom rozkochanym w stylistyce lat 80., nie tylko ze względu na stronę wizualną, ale także muzykę. Fakt faktem soundtrack można porównać do składanki muzycznej z przypadkowymi przebojami, które nie dodają zbyt wiele treści do obrazu, to mimo wszystko świetnie jest posłuchać New Order, Davida Bowiego czy Depeche Mode.
Na plus jest również wybór czasu i miejsca: akcja rozgrywa się przede wszystkim w Berlinie tuż przed upadkiem muru berlińskiego. Niestety jednak ten wybór również niewiele wnosi do historii. Bo i owszem – pojawiają się w filmie migawki z zamieszek w Berlinie oraz subkulturowa różnorodność, ale odgrywa to rolę przyciągającej wzrok, ale mało znaczącej scenografii. Wielka szkoda, bo chociaż niewielkie pogłębienie tła społeczno-kulturowego w kontekście fabuły, mogłoby ją znacznie wzbogacić. W końcu zbliżający się koniec zimnej wojny zwiastuje także koniec pewnej epoki dla szpiegów.
Pomimo tych licznych wad z Atomic Blonde wypływa pewna myśl – w świecie szpiegów, polityki i porachunków, okazuje się, że także i filmu, nie można się zwieść pierwszemu wrażeniu, nawet jeśli byłoby ono ubrane w najpiękniejszy kostium.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz